Brian Aldiss
Cieplarnia
. 12 .
Ich branka prawie się nie odzywała.
Na pytania Poyly potrząsała głową i wydymała wargi. Wydostali z dziewczyny tylko
tyle, że zwano ją Yattmur. Wyraźnie trwożyły ją złowieszcze krezy wokół ich szyj
i połyskujące na głowach narośle.
- Grzybie, ona nie może mówić ze strachu - odezwał się
Gren, poruszony urodą siedzącej u ich stóp spętanej dziewczyny - Nie przepada za
twoim widokiem. Zostawmy ją może i ruszajmy dalej. Znajdziemy innych ludzi.
- Uderz ją, a może wtedy przemówi - zabrzęczał niemy głos
smardza.
- Ale to wystraszy ją jeszcze bardziej.
- To może rozwiąże jej język. Uderz ją w twarz, w tenże
policzek, którym zdajesz się tak zachwycać...
- Mimo że nic mi nie grozi z jej strony?
- Ty niemądre stworzenie, dlaczego nie potrafisz zrobić
użytku z całego swojego mózgu naraz? Ona nam bardzo zagraża, bo nas opóźnia.
- Chyba masz rację. Nie przyszło mi to do głowy. Głęboko
myślisz, grzybie, muszę przyznać.
- Więc rób, co mówię, i przyłóż jej.
Gren z ociąganiem podniósł rękę. Smardz targnął jego
mięśniami. Dłoń gwałtownie spadła na policzek Yattmur, aż głowa jej odskoczyła.
Poyly zmieniła się na twarzy i spojrzała pytająco na swego partnera.
- Obrzydliwe stwory! Moje plemię was zabije - zagroziła
Yattmur, obnażając na nich zęby
Z błyskiem w oku Gren ponownie wzniósł dłoń.
- Chcesz jeszcze raz oberwać? Gadaj, gdzie mieszkasz.
Dziewczyna szarpała się bezskutecznie.
- Jestem tylko jedną z pasterek. Źle robisz, wyrządzając mi
krzywdę, jeśli jesteś z tej samej rasy. Co ja ci złego wyrządziłam? Zbierałam
tylko owoce.
- Potrzebujemy odpowiedzi na pytania. - Znowu podniósł rękę
i tym razem branka się poddała.
- Jestem pasterką. Pasę zaskącze. Walka ani odpowiadanie na
pytania nie należą do mnie. Mogę was zaprowadzić do mojego plemienia, jeśli
chcecie.
- Powiedz nam, gdzie przebywa twoje plemię.
- Zamieszkujemy Skraj Czarnej Gardzieli, zaledwie kawałek
drogi stąd. Jesteśmy spokojnymi ludźmi. Nie spadamy ni z tego, ni z owego innym
na plecy.
- Skraj Czarnej Gardzieli? Zaprowadzisz nas do nich?
- Co złego zamierzacie nam zrobić?
- Nikomu nie chcemy zrobić nic złego. Poza tym widzisz
przecież, że jest nas tylko dwoje. Czego miałabyś się obawiać?
Yattmur zrobiła posępną minę, jakby nie dowierzała jego
słowom.
- W takim razie musicie mnie postawić na nogi i uwolnić mi
ręce. Moi ludzie nie mogą mnie zobaczyć ze spętanymi rękami. Nie ucieknę wam.
- Przeszyję cię na wylot, gdybyś próbowała - powiedział
Gren.
- Uczysz się - zabrzmiał pełen aprobaty głos smardza. Poyly
uwolniła Yattmur z więzów. Dziewczyna przygładziła włosy, roztarła nadgarstki i
rozpoczęła wspinaczkę; dwójka zwycięzców deptała jej po piętach wśród milczących
liści. Nie odzywali się już więcej, lecz w sercu Poyly narastało zwątpienie, tym
bardziej że na jej oczach załamywała się bezkresna ciągłość figowca. Schodzili
za Yattmur z drzewa. Wielkie, zwieńczone parzyperzem i jagodobijem rumowisko
skalnych odłamków strzelało w górę przy ich ścieżce, za nim następne. Lecz mimo
że szli w dół, w górze jaśniało coraz bardziej - znak, że figowiec odbiegał tu
daleko od swej zwykłej wysokości. Gałęzie stawały się coraz cieńsze i
poskręcane. Podróżników przeszyły promienie słoneczne.
Wierzchołki prawie dotykały Dna. Co to może znaczyć? Poyly
wyszeptała w myśli to pytanie, a smardz odpowiedział:
- Las musi gdzieś ustąpić. Dochodzimy do rumowiska, na
którym nie może rosnąć. Nie bój się.
- Chyba zbliżamy się do Skraju Czarnej Gardzieli. Boję się
tej nazwy, grzybie. Wracajmy, nim wpadniemy w śmiertelne tarapaty.
- Nie mamy dokąd wracać, Poyly. Jesteśmy tułaczami. Możemy
jedynie iść dalej. Nie obawiaj się. Pomogę ci i nigdy cię nie opuszczę.
Gałęzie były za słabe i zbyt cienkie, by ich utrzymać.
Yattmur zeskoczyła, spadając łukiem na twardy występ skalny. Poyly i Gren
wylądowali przy niej. Przypadli do ziemi i spojrzeli na siebie niepewnie. Wtem
Yattmur uniosła dłoń.
- Słuchajcie! Zaskącze nadchodzą! - zawołała, gdy po lesie
zadudniło jak od ulewy. - To właśnie te zwierzęta łowi moje plemię.
U podnóża ich skalnej wyspy rozciągała się równina. Nie
żadne obrzydliwe grzęzawisko zgnilizny i śmierci, przed którym tak często
przestrzegano Grena i Poyly w ich plemiennych czasach. Była czerwonawoczarna,
dziwacznie spękana i poszarpana jak zamarznięte morze. Porastało ją niewiele
roślin. Wydawało się, że ma własne skamieniałe życie, tak była usiana
powykrzywianymi otworami, które przypominały udręczone pępki, oczodoły, usta.
- Te skały mają złe oblicza - wyszeptała Poyly, spoglądając
w dół.
- Cicho! Idą tędy - powiedziała Yattmur.
Kiedy tak wypatrywali i nasłuchiwali, z głębin lasu
wyskoczyła dziwnym cwałem wataha cudacznych stworzeń i rozsypała się po
dziobatym terenie. Te puszyste istoty były roślinami, które w ciągu bezkresnych
tysiącleci wyćwiczyły się w prymitywnym naśladownictwie zajęczej rodziny. Bieg
miały powolny i niezgrabny w porównaniu z gatunkiem, który zastąpiły. Włókniste
ścięgna skrzypiały im głośno, w pędzie zaskącze przewalały się z boku na bok.
Wyróżniała się głowa zaskącza z szuflowatą szczęką i wielkimi uszami, podczas
gdy reszta ciała nie miała wyraźnych konturów ni barwy Przednie łapy
przypominały liche paliki, małe i niezręczne, za to tylna para była znacznie
dłuższa i ona przynajmniej zachowała coś z gracji nogi zwierzęcej. Gren i Poyly
niewiele z tego rozumieli. Dla nich zaskącze były po prostu dziwnym, nieznanym
przedtem rodzajem stworzeń o niewytłumaczalnie źle uformowanych nogach. Dla
Yattmur znaczyły coś więcej.
Jeszcze się na dobre nie pojawiły w zasięgu wzroku, gdy
odwinęła z pasa sznur z ciężarkami i rozhuśtała go w dłoniach. Kiedy pod skałą
rozległ się tętent i klekot nadciągających zastępów, cisnęła nim zręcznie. Sznur
rozwinął się w rodzaj prymitywnej sieci z ciężarkami zawieszonymi w miejscach
wiązania. Zwaliła z nóg trzy dziwaczne stworzenia. Błyskawicznie zsunęła się na
dół, dopadła zaskączy, nim się pozbierały, i przywiązała je do sznura. Reszta
stada, rozproszona, pognała i znikła. Trzy pojmane sztuki stały kornie z
roślinną biernością. Jakby ten popis odwagi zdjął jej ciężar z serca, Yattmur
spojrzała na Grena i Poyly, która jednak, ignorując ją i wskazując na polanę
przed sobą, wtuliła się w swego towarzysza.
- Gren! Patrz! Po... potwór, Gren! - wydusiła z siebie. Czy
nie mówiłam, że to diabelska okolica?
Pod szerokim filarem skalnym tuż przy szlaku umykających
zaskączy pęczniała srebrzysta powłoka. Wydęła się w wielki balon, znacznie
wyższy od jakiejkolwiek istoty ludzkiej.
- Żarłoziel! Nie patrzcie tam! - zawołała Yattmur. - To
sprowadza nieszczęście.
Ale zafascynowani przemianą owej powłoki nie mogli oderwać
od niej wzroku; zamieniła się w wilgotną kulę, na której wyrosło pojedyncze oko,
ogromne, galaretowate oko z zieloną źrenicą. Oko obracało się - nie było
wątpliwości, że obserwuje ludzi. W powłoce przy samej ziemi ukazała się rozległa
szczelina. Kilka ostatnich uciekających zaskączy dostrzegło ją; znieruchomiały,
po czym zatoczyły półkole w nowym kierunku. Sześć zaskączy wskoczyło w otwór,
który natychmiast zamknął się za nimi jak gęba, i balon zaczął osiadać.
- Na żywe duchy! - Grenowi zaparło dech w piersiach. Co to?
- To żarłoziel - powiedziała Yattmur. - Nigdy nie widzia`
łeś? Pełno ich przyczepia się do skalnych ścian w tej okolicy. Chodźcie, muszę
zabrać zaskącze do plemienia.
Smardz był innej myśli. Zabrzęczał w głowach Grena i Poyly.
Oboje niechętnie podeszli pod skalny filar. Żarłoziel oklapł całkowicie. Zapadł
się i przywarł do skały jak niezliczone fałdy wilgotnej tkaniny. Ruchome
wybrzuszenie przy ziemi kojarzyli z workiem pełnym zaskączy. Kiedy oglądali go z
przerażeniem, przypatrywał im się swoim jedynym, prążkowanym, zielonym okiem. Po
czym oko zamknęło się i mieli wrażenie, że widzą tylko skałę. Kamuflaż był
idealny.
- Nic nam nie może zrobić - zadźwięczał smardz. - To tylko
sam żołądek.
Odeszli. Znowu podążali za Yattmur, z trudem stąpając po
nierównym terenie, z trzema pojmanymi stworzeniami człapiącymi u ich boku, jakby
od lat nie robiły nic innego. Grunt się podnosił. Smardz przekazał im myśl, że
pewnie dlatego figowiec nad nimi rzednieje, i czekał, co powiedzą.
- Może te zaskącze mają długie tylne nogi, żeby łatwiej im
było wspinać się pod górę - odezwała się Poyly.
- Pewnie tak - powiedział smardz.
Przecież to absurd, pomyślał Gren. A jeżeli zechcą zbiec z
powrotem? Smardz nie może wiedzieć wszystkiego, inaczej by się nie zgodził z
głupim pomysłem Poyly.
- Masz rację, że nie wiem wszystkiego - zaskoczył go
smardz. - Ale ja się szybko uczę, czego ty nie potrafisz, bowiem w
przeciwieństwie do przodków twej rasy, ty kierujesz się głównie instynktem.
- Co to jest instynkt?
- Zielone myślenie - powiedział smardz, szerzej tego nie
rozwijając.
Wreszcie Yattmur się zatrzymała. Ustąpiła jej początkowa
chmurność, jakby wspólna podróż ich zbliżyła. Była prawie wesoła.
- Znajdujecie się pośrodku terytorium mego plemienia, tak
jak sobie życzyliście - powiedziała.
- Więc ich zawołaj. Powiedz im, że przychodzimy z dobrymi
chęciami i że do nich przemówię - odparł Gren, dodając niespokojnie na użytek
smardza:
- Ale nie wiem, co im powiedzieć.
- Powiem ci - zabrzęczał smardz.
Yattmur podniosła do ust zaciśniętą pięść i wydobyła z niej
piskliwy ton. Poyly i jej partner rozejrzeli się nerwowo wokół siebie. Mieli
wrażenie, że otaczający ich wojownicy wyrastają w szeleście liści spod ziemi.
Rzuciwszy okiem do góry, Poyly dostrzegła na gałęziach obce, wpatrzone w nią
twarze. Trzy zaskącze wierciły się niespokojnie. Gren i Poyly stali w zupełnym
bezruchu, pozwalając, aby ich oglądano. Plemię Yattmur podeszło z wolna bliżej.
Jak zwykle większość stanowiły kobiety, zdobiące kwiatami swoje narządy płciowe.
Wszystkie były uzbrojone, wiele dorównywało urodą Yattmur. Kilka miało wokół
talii identyczne sieci z ciężarkami jak ona.
- Pasterze - zabrała głos Yattmur - przyprowadziłam wam
dwoje obcych, Poyly i Grena, którzy pragną z nami pozostać.
Smardz podyktował Poyly, co ma powiedzieć.
- Jesteśmy wędrowcami, nic złego wam nie zrobimy.
Przyjmijcie nas, jeśli pragniecie Odejść Wyżej w pokoju. Teraz potrzebujemy
wypoczynku i schronienia, później zaś możemy wam pokazać, co umiemy
Z grupy wysunęła się przed innych krępa kobieta z przepaską
na włosach, w które wpięła błyszczącą muszlę. Wyciągnęła rękę dłonią do góry.
- Witajcie, przybysze. Nazywam się Hutweer. Przewodzę tym
pasterzom. Jeśli przystaniecie do nas, będziecie mnie słuchać. Zgadzacie. się na
to?
Jeżeli się nie zgodzimy, mogą nas zabić, pomyślał Gren.
Zaraz na początku musimy pokazać, że to my rządzimy, rzekł smardz.
Ich noże w nas mierzą, stwierdził Gren.
Albo przewodzimy od pierwszej chwili, albo w ogóle, odpalił
smardz.
Kiedy tak stali w rozterce, Hutweer niecierpliwie klasnęła
w dłonie.
- Odpowiadajcie, obcy! Czy będziecie słuchać Hutweer?
Musimy się zgodzić, grzybie.
Nie, Gren, nie możemy sobie na to pozwolić. Ale oni nas
zabiją!
Więc musisz ją zabić pierwsza, Poyly. Nie!
Mówię, że tak. Nie... Nie... Nie...
Ich myśli rozpalały się coraz bardziej w miarę narastania
trójstronnego sporu.
- Pasterze, baczność! - krzyknęła Hutweer. Podeszła krok
bliżej, opuszczając dłoń do sztyletu za pasem, twarz jej się zasrożyła. Ci obcy
najwyraźniej nie byli przyjaciółmi.
Działo się z nimi coś dziwnego. Poczęli się zwijać w jakimś
nieziemskim tańcu. Ręce Poyly wygięły się, sięgając dłońmi do mrocznie
połyskującej krezy wokół szyi, po czym wywinęły się, jakby odciągane siłą. Oboje
skręcali się, przytupując nogami. Ich twarze rozciągał i kurczył nieznany ból. Z
ust wydobywała się piana, w szczytowym momencie oddali mocz na twardą skałę.
Poruszali się ślamazarnie, zataczali, obracali, wyginali, zagryzali wargi, a ich
oczy spoglądały szaleńczo, niczego nie widząc. Pasterze odsunęli się z
przerażeniem.
- Spadli na mnie z nieba! To na pewno duchy! - zawołała
Yattmur i zakryła twarz dłońmi.
Hutweer wypuściła wyciągnięty sztylet, oblicze jej
pobladło. Był to znak dla jej kompanii. W trwożliwym pośpiechu puścili broń i
skryli w dłoniach twarze.
Gdy tylko smardz zorientował się, że mimowolnie osiągnął
to, czego chciał, zaprzestał prób narzucenia Poyly i Grenowi swej woli. Po
zwolnieniu swego nacisku grzyb musiał sparaliżować ich ponownie, inaczej by się
wywrócili.
- Poyly, odnieśliśmy zwycięstwo, o które nam chodziło
powiedział swym harfianym głosem. - Hutweer klęczy przed nami. Musisz teraz do
nich przemówić.
- Nienawidzę cię, grzybie - odparła ponuro. - Niech Gren
odwala za ciebie robotę. Ja odmawiam.
Pod silną presją smardza Gren podszedł do Hutweer i ujął
jej rękę.
- Teraz, gdy już nas uznaliście - rzekł - nie musicie się
więcej obawiać. Tylko nigdy nie zapominajcie, że jesteśmy nawiedzonymi przez
duchy duchami. Będziemy działać wspólnie. Razem zbudujemy potężne plemię, w
którym będziemy żyć w pokoju. Istoty ludzkie nie będą dłużej leśnymi
uciekinierami. Wyprowadzimy was z lasu ku wielkości.
- Wyjście z lasu znajduje się o krok przed wami - wtrąciła
Yattmur. Przekazała schwytane zaskącze którejś z kobiet i teraz wysunęła się do
przodu, by posłuchać, co mówi Gren.
- Wyprowadzimy was dalej poza nie - odpowiedział jej. - Czy
uwolnicie nas od ducha Czarnej Gardzieli? - odważnie zapytała Hutweer.
- Powiedziemy was do tego, na co zasługujecie - oświadczył
Gren. - Najpierw moja współtowarzyszka, duch Poyly, i ja powinniśmy pożywić się
i przespać, następnie porozmawiamy z wami. Teraz zabierzcie nas do waszej
kryjówki.
Hutweer skłoniła się nisko i znikła pod ziemią tam, gdzie
stała.
następny |